Drukuj
Odsłony: 486

Czy można zobaczyć ludzkie więzi albo szczere uczucia, albo miłość prawdziwą?

 

sp. Marek Jarosz

 

Tak, można! 10.01.2023 r. zobaczyli to wszyscy obecni na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, na Mszy św. i pogrzebie, gdy żegnaliśmy Marka - mojego ukochanego męża, ojca naszych dzieci, dziadka wnuków, syna i brata, przyjaciela. Animatora Domowego Kościoła, rzetelnego pracownika, prawego obywatela, ofiarnego człowieka. Tam było widać mnóstwo szczerych uczuć, więzi rodzinnych, braterskich, przyjacielskich, prawdziwą miłość.

Marek był człowiekiem czynu pracował w fabrykach, na budowach, w redakcjach czasopism katolickich jako sanitariusz w pogotowiu, a w ostatnich latach jako gospodarz budynków, gdzie w szczególny sposób ewangelizował i dawał świadectwo wiary przez swoje słowo i pracę.

Kto poznał Marka wie, że to był cichy, niezwykle cierpliwy i wyrozumiały człowiek. Nie narzucał swojej woli, pomysłów ani przekonań.  Nie spieszył się z podejmowaniem decyzji, wszystko musiał przemyśleć, a potem trzymał się postanowienia. Nie wygłaszał nauk i napomnień, lecz w dyskretnej rozmowie, w cztery oczy próbował pomóc.  O swoich sprawach mówił niewiele.

Gdy przed 35 laty rozpoczęliśmy formację w Kręgu Domowego Kościoła, jego poświęcenie dla spraw Bożych i czynną miłość bliźniego poznało kilkaset osób (przez te wszystkie lata współorganizował i prowadził kilkanaście turnusów rekolekcji w różnych diecezjach), wielu brało z niego przykład i podejmowało służbę w parafii, w oazie rodzin, wśród młodzieży. Dzieci, idąc za naszym przykładem, angażowały się w parafialnych wspólnotach modlitewnych i scholach. Marek nigdy nie żałował czasu i energii na organizowanie dla nich pielgrzymek, warsztatów czy dni skupienia. Sam często brał na siebie trudy gospodarcze i finansowe (zakupy, gotowanie). Uczył te dzieci szacunku do historii i właściwego podejścia do ludzi. Często posługiwał się przykładami z życia własnej rodziny, bo jak twierdził: „my nie możemy nie mówić o tym co nam uczynił Pan”.  Zgadzałam się z nim i wspierałam we wszystkim, co mogło nas bardziej zjednoczyć i zbliżyć do Boga.

Wspólnota Domowego Kościoła pomagała Markowi nie tylko trwać w wierze, rozwijać ją i dawać świadectwo życia tą wiarą, ale dawała mu siłę do pokonywania przeciwności losu. Kiedy ciężko zachorowałam, brał na swoje barki obowiązki rodzinne za nas dwoje. Przy życiu trzymała go wiara w to, że wyzdrowieję.  Dosłownie i w przenośni jedno drugiego brzemiona niosło. Ogromne wsparcie miał zawsze w rodzinie i w kręgach Domowego Kościoła. Szczególnie zaś w ostatnim czasie, gdy zapadł na nieuleczalną chorobę.

Stanęliśmy do walki z nią, jak zwykle razem, ufając, że „wszystko możemy w Tym, który nas umacnia”.

Za Marka modliło się bardzo wiele osób. Licznie grono pojawiło się 10 stycznia na Rakowicach, aby go pożegnać. W imieniu całej rodziny dziękuję za wsparcie, modlitwę i Komunię Świętą przyjętą w intencji mojego męża. Niech Wam Bóg błogosławi.

Bogumiła   


Do zobaczenia, Marku!

    Kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy na rekolekcje Domowego Kościoła, naszymi animatorami byli Marek i Bogusia Jaroszowie. Nigdy nie zapomnimy jak siedząc w cieniu lip przed domem w Wiśniowej opowiadali nam o cudach, jakie wydarzyły się w ich życiu. Rozmawiali z nami tak, jak rozmawia się z przyjacielem.  Dzięki temu bardzo szybko poczuliśmy się wspólnotą. Wystarczyło spojrzeć na animatorów, aby nabrać ochoty do służenia sobie nawzajem.

Nie zapomnę widoku zaspanego Marka, rozpalającego w piecu o świcie, aby kuchnia mogła zdążyć ze wszystkim na czas. Pamiętam, jak obierał ziemniaki słuchając w skupieniu kogoś, z kim może się już nigdy nie spotkał, ale w tym momencie jego czas i uwaga były dla niego. Nie pamiętam, aby gorszył się, czy oburzał czyimiś upadkami, aby ferował wyroki…  raczej starał się zrozumieć. Życie nauczyło go mądrości i współczucia. Cieszył się, kiedy ktoś, kto się w życiu pogubił, wracał na prostą, nawet jeśli nie była to idealna prosta.

Uczył nas jak dziękować Bogu za wszystko - za rodzinę, za dzieci, za siły do pracy, za nowy dzień.  Nasze drogi nie przecinały się zbyt często, ale zawsze było to prawdziwe SPOTKANIE. Słowo to zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o Marku. Dziękuję Panu Bogu za jego dar słuchania, za serdeczny uśmiech, z jakim patrzył ludziom w oczy.

Gdy żegnając go, słuchaliśmy słów pieśni: „Gdy zbłądzimy, podaj rękę, gdy upadniemy – pomóż wstać i do Serca swego prowadź… pomyśleliśmy, że Pan Jezus, którego Marek zawsze wzywał na pomoc, gdy było mu trudno, dziś szeroko otwiera dla niego swoje kochające Serce.

Ewa i Marek Stadtmuller
archidiecezja krakowska