Drukuj
Odsłony: 921

Oaza Rodzin III st. w Wadowicach

Z trójką na trójkę… :)  Czy z małymi dziećmi można jechać na rekolekcje trzeciego stopnia?

            Miesiąc przed tym, jak zapisałam naszą rodzinę na rekolekcje, mówiłam otwarcie: „Żadnych rekolekcji zanim dzieci nie urosną, a już na pewno nie w zimie!!” Podkreślałam to często, pamiętając trud poprzednich (zimowych) rekolekcji („dwójki”), gdy ja w ciąży, obok dwójka małych dzieci i kilka chorób przewijających się przez wszystkich obecnych na rekolekcjach. Aż tu nagle telefon od przyjaciół – małżeństwo, które podobnie jak my, ma tróję małych dzieci.

Mówią tak: „Zapisaliśmy się na „trójkę” do Wadowic. W styczniu. Musicie z nami jechać. Jest opieka do dzieci”. Pomyślałam: „Szaleni”. Odpowiedź była: „Zastanowię się”, ale w głowie mówiłam sobie: „Nie ma mowy!! Choroby, codzienne ubieranie dzieci, wyjazdy… nie nie nie! Na pewno nie!!!” Ku mojemu zdziwieniu mój Mąż powiedział: „A dlaczego NIE ?!” i to był początek do zmiany myślenia. Bo przecież zawsze to On miał argumenty, żeby nie jechać.

            Pojechaliśmy. Nasz krąg się za nas modlił. Ja nastawiłam się na walkę o przetrwanie. I co? Nie tylko przeżyliśmy, ale ja nie chciałam wracać!!

            Dlaczego wg mnie warto jechać? Dlaczego nie warto czekać i odkładać tych właśnie rekolekcji na potem, kiedy dzieci będą większe? Ano właśnie…

Nasza sytuacja była taka: dzieci: dwóch chłopców 4,5 roku i 2,5 roku, oraz córka 5 miesięcy. Dodam, że najstarszy syn - zespół Aspergera, wymaga ode mnie więcej uwagi, cierpliwości, czasu i zrozumienia. Drugi - „temperamentny”, w wieku, gdzie wszystko chce z mamą i bez mamy ani rusz. Córka spokojna, ale uwagi i czasu wymaga. Wszyscy troje budzą się każdej nocy. Chłopcy krzyczą w „niebo głosy”, powodując mój ogromny stres, frustrację i potężne niewyspanie.

I gdzie tu jechać „do ludzi”??

Ależ tak! Jechać! I to właśnie na „trójkę”, gdzie podstawą jest wspólnota!

Na naszych rekolekcjach większość, to małżeństwa ze starszymi dziećmi lub bez dzieci. Dzieci nasze i naszych przyjaciół były najmłodsze. Już drugiego dnia mieliśmy wsparcie… Wystarczyło nie zamykać się na innych, nie udawać, że jest lekko, nie zostawać w swoim pokoju.  Wparowaliśmy z całym „majdanem” do kawiarenki na kawę. Zapytałam: „Można z dziećmi? …  Hałasującymi?” Odpowiedź była natychmiastowa: „Jasne! Chodźcie! Usiądźcie, zrelaksujcie się. Przecież jesteście na rekolekcjach”. Córka szybko wylądowała na rękach, ale nie moich.  I właśnie wtedy zaczęłam rozumieć co znaczy wspólnota i po co jest. Nie byliśmy tam tylko dla siebie. Byliśmy tam także dla innych. Na poprzednich rekolekcjach myślałam, że mogę być dla innych tylko ciężarem. (Matka ciągle spóźniająca się, nie uczestnicząca w dyżurach, bo dyżur przy dzieciach trwa dłużej niż ścieranie stołów, itd…) Nie! Zrozumiałam, że my i nasze dzieci też jesteśmy potrzebni. Nic nie dzieje się przypadkiem i bez sensu. My byliśmy świadectwem dla innych, a inni byli świadectwem dla nas… Jedyne co zrobiłam, by było dobrze, to wyluzowałam i powiedziałam do siebie: „Nie muszę sobie z wszystkim radzić sama. Co ma być to niech będzie”. Pan Bóg już od początku rozdawał nam „prezenty”. Słowa Pary prowadzącej na pierwszym spotkaniu „jeżeli was nie ma na jakimś punkcie programu to wiemy, że po prostu nie możecie być” - pomogło mi ze spokojem podejść do zajęć. Córka, była zaopiekowana na każdym posiłku, żebym ja mogła nakarmić pozostałych i sama spokojnie zjeść. Podobnie było na spotkaniach kręgu. Dzieci całkiem nieźle spały w nocy. Gdy się budziły to bez wrzasków. Wiele rzeczy robiło się „samo” (czyli któryś z Aniołów podlatywał i robił :). Ani ja ani mój Mąż nie oczekiwaliśmy od nikogo pomocy, a co krok ją dostawaliśmy i z pokorą przyjmowaliśmy. Najbardziej mnie wzruszyło, kiedy robiąc pranie dzieci, jeden z Panów powiesił mi wszystko zanim zdążyłam zejść do pralni. A pralka była duuuża. Całe 11 kg skarpeteczek, sweterków i malutkich ciuszków. Byłam pełna wdzięczności.

            Jadąc z małymi dziećmi trzeba być przygotowanym na wiele. Jak zwykle wzięliśmy całą apteczkę i w 3 dzień już odpaliliśmy inhalatory, a wokół rozniosła się wieść o biegunce wśród dzieci. „O nie!” - pomyślałam - „Już po nas”. Dodatkowo moi synowie postanowili, że do diakonii wychowawczej więcej nie pójdą. W sercu coś podpowiadało „Zaufaj” i oddałam to Bogu. Skończyło się na zwykłym przeziębieniu. Chłopcy po jednym dniu przerwy wrócili do diakonii i było już tylko lepiej.

            Jestem wdzięczna za każdą pomoc, za dobre słowa, za wsparcie. Dzięki temu, mogliśmy mieć z Mężem czas na dialogi, na bycie ze sobą, na wspólne przeżywanie rekolekcji.

            Dobrze jest dzielić się swoim krzyżem, bo nigdy nie wiemy jaka jest z drugiej strony potrzeba „bycia dla innych”.

            Poczułam, że jesteśmy wspólnotą już drugiego dnia, gdy jeszcze nikt się nie znał. Odpuściłam sobie presję „muszę być wszędzie i na czas”. Jak miałam być przy dzieciach, to byłam, jak dzieci miały być przy nas, to były. Udało się na tych rekolekcjach być bardziej uważnym. Mniej skupiać się na sobie i swojej rodzinie. Podnieść głowę ponad swoje rozbrykane dzieci. Spotykać i rozmawiać z innymi rodzinami, obserwować i słuchać, jak wychowują swoje dzieci.

            Największym przeżyciem i zwieńczeniem wszystkiego, było spotkanie „oko w oko” z Chrystusem. Małżeńska adoracja Najświętszego Sakramentu, to to, na co czekałam z największą tęsknotą. Ksiądz, który nam towarzyszył podczas rekolekcji, swoją postawą pełną pokory i słowem konkretnym i odważnym – umocnił mnie w drodze do Boga. Były jeszcze piękne świadectwa osób z zaproszonych wspólnot. Wszystkie miały wspólny mianownik „gdy zaufałem i oddałem życie Panu, wszystko zaczęło się układać”.  

            Jestem głęboko wdzięczna naszym przyjaciołom, że nas namówili do tych rekolekcji, mimo wcześniejszego strachu i wręcz pewności, że z małymi dziećmi się nie da. A jednak się da. Warto się trudzić, warto iść pod prąd. Nie czekać, aż dzieci będzie można zostawić w domu. Bo owoce są już, a nie za kilka lat.  

            Jestem wdzięczna Panu Bogu, za tych wszystkich ludzi, których spotkałam.

Ania